Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Czyżby w Warszawie pedały górą?

16-05-2018 21:16 | Autor: Maciej Petruczenko
Wychodząc z domu, zawsze spoglądam z czułością na pięć rowerów, zaparkowanych pod wiatą, bo wiem, że te nowoczesne bicykle służą do relaksowych przejażdżek po leśnych duktach i na pewno nie kojarzą mi się z koniecznością przebijania się przez warszawskie korki.

Do tego ostatniego celu muszę, niestety, wyprowadzać ze stajni automobil, bez którego – wobec zaangażowania zawodowego na różnych frontach miasta – człowiek jest jak bez ręki. Jeżdżąc codziennie w sznurze aut, obserwuję – nie bez zdziwienia – co wyprawiają użytkownicy jednośladów.

Przepychanie się w korkach motocyklistów to już od dawna stały fragment ulicznej gry. Jeźdźcy (a coraz częściej są to również amazonki), dosiadający rumaków rasy Yamaha albo Kawasaki, traktują linie oddzielające poszczególne pasy ruchu jako swój odrębny pas, którym mogą pędzić ile fabryka dała. Nic dziwnego, że niemal każdego ranka portale informacyjne rozpoczynają swój serwis miejski od wiadomości o zderzeniu motocykla z samochodem lub z pieszym. Bilans tych starć jest zazwyczaj taki, że jeśli chodzi o ludzi, to już nie ma co zbierać, żeby ewentualnie zawieźć do szpitala. Można tylko dokonać eksportacji pokawałkowanych zwłok. Policja wydaje się – wobec szaleńczych wyczynów kowbojów na motorach – po prostu bezsilna. A prawdę mówiąc, nie jest nawet ich wykroczeniami zbytnio zainteresowana.

Osobny rozdział w ruchu miejskim, a tym bardziej podmiejskim, stanowią rowerzyści. Oczywiście, rozumiem tych, którzy jeśli chodzi o wybór środka lokomocji, nie mają akurat wyboru i muszą do pracy pedałować. Ale obok nich są też amatorzy niewymuszonej jazdy na rowerze, połączonej z wdychaniem spalin prosto z rur wydechowych. Szczególnie zaskakuje mnie jakiś wyjątkowy pasjonat pedałowania w pozycji leżącej, którego stale widuję na najruchliwszych trasach Warszawy, zręcznie przemykającego pomiędzy autami, poruszającymi się rano w tempie pieszego. O ile poranna jazda tego oryginała na poważnej arterii, jaką jest Puławska na odcinku od Piaseczna do Służewca, mogła mnie tylko lekko zdziwić, o tyle jego widok na Trasie Siekierkowskiej mógł już zapierać dech w piersiach. Od razu przypomniałem sobie, że w Stanach Zjednoczonych jazda rowerem na drogach szybkiego ruchu jest wprost niewyobrażalna i policja od razu, by przyskrzyniła takiego delikwenta. Tym bardziej, że w USA (zresztą nie tylko tam) na takich szlakach obowiązuje przez wszystkim prędkość minimalna, a jeśli się jej nie jest w stanie osiągnąć – to fora ze dwora.

No cóż, jako lekko spóźnieni w rozwoju cywilizacyjnym w stosunku do Zachodu, staramy się bezmyślnie małpować tamtejsze rozwiązania, nie bacząc na to, że w naszych warunkach wszystkiego przetransponować się nie da i że Warszawa nie jest Amsterdamem, gdzie kulturę ruchu rowerowego już dawno rozwinięto od podstaw. Zatem – godne pochwały są u nas dobrze odizolowane od ruchu samochodowego lokalne ścieżki rowerowe, stopniowo rozszerzające się na całe miasto, gdzieniegdzie jednak wytyczane jednak w postaci cholernie niebezpiecznych rowerowych pasów.

Trudno sobie wyobrazić, żeby w dalszej perspektywie cała Warszawa wysiadła z samochodów i przesiadła się na rowery, chociaż znam parę osób, które już to właściwie uczyniły. Jedną z nich jest były mistrz świata w kolarstwie amatorskim Ryszard Szurkowski, drugą zaś niedawna szefowa Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego, nasz sąsiadka z Ursynowa – Elżbieta Wiśniewska, która – bodaj najlepiej wiedząc, jak bardzo zakorkowana jest Warszawa – woli zostawiać auto w garażu i wszędzie pomykać na rowerze. No cóż, gdyby takich Wiśniewskich było w stolicy dużo więcej, a jeszcze – gdyby wszystkie panie zapałały miłością do dwóch pedałów, życie w mieście mogłoby być naprawdę piękne. O ileż szybciej przemieszczałoby się wtedy samochodem!

O tym, że napęd nożny jest lepszy, przypomina nam od czasu do czasu tak zwana Masa Krytyczna, czyli kawalkada rowerzystów, demonstracyjnie przejeżdżająca ulicami Warszawy – i coraz częściej naśladowana przez rolkarzy. Nie wiem, czy kolejnym krokiem antyautomobilowym nie będzie demonstracja pod hasłem „Wio, koniku!”, jaką zechcą urządzić ostatni już warszawscy dorożkarze i wozacy, do których mogą przecież dołączyć jeźdźcy ze służewieckiego toru wyścigowego. Mało kto jeszcze pamięta, że wspomniane hasło to był w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku tytuł bardzo popularnej piosenki z tekstem Juliana Sztatlera, śpiewanej wtedy przez Zbigniewa Kurtycza i Marię Koterbską, ostatnio zaś przypomnianej przez Marylę Rodowicz i Urszulę. Sześćdziesiąt lat temu trakcja konna odgrywała jeszcze w Polsce bardzo poważna rolę, czego najlepszym dowodem był rozrzucany w formie ulotek na poczcie wzór wypełniania telegramu: „Wujek Mietek: przyjeżdżam w piątek o 17.00, wyślijcie konie na dworzec”. Dziś, można to już tylko wspominać z łezką w oku, bo zamiast parokonki wysyła się na dworzec dwustukonną klimatyzowaną brykę z nawigacją.

Kto wie, czy tak modne obecnie powracanie do natury, nie sprawi, iż po przesiadce na rowery nie przesiądziemy się z kolei do bryczek i omnibusów z zaprzęgiem konnym, restaurując dziewiętnastowieczne wzory, co wobec dzisiejszego forsowania polityki historycznej byłoby nawet – up to date? W końcu sam Naczelnik Państwa pokazał nam właściwy wzór, konsekwentnie stroniąc od takich głupot jak prawo jazdy, rachunek bankowy czy Internet, który miał być jego zdaniem li tylko niezdrową używką dla osób popijających piwo i oglądających filmy pornograficzne. A jak bardzo poprawiłoby się bezpieczeństwo na ulicach Warszawy, gdyby przeróżne VIP-y nie musiały już się rozbijać beemwicami i mercami, tylko dostojnie defilowały w eleganckich karetach. I już nie ze stanowiska szofera, jeno odzianego w liberię woźnicy awansowałoby się wówczas na generała BOR albo SOP. Eh, właśnie ostry klakson wyrwał mnie z tej krainy marzeń...

Wróć