Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Instytut Pamięci Gastronomicznej

09-08-2017 19:54 | Autor: Tadeusz Porębski
Miałem ostatnio dosyć dużo czasu, bo przebywam obecnie na trzytygodniowym turnusie rehabilitacyjnym, a tam mniej więcej od godziny 14 nic się nie dzieje. Ani telewizora, ani radia, ani Internetu – słowem, nuda i lenistwo. Zadzwonił Marek Piwowski i pogadaliśmy sobie o dupie Maryni, by pod koniec rozmowy zejść na tematy wcale nam nieobce, gastronomiczne mianowicie.

I wyszło na to, że gdybyśmy chcieli umówić się na wódkę w starym stylu  – flaszka pod tatarek bądź śledzik, w trakcie konsumpcji gawęda, a po spożyciu pląsy na parkiecie, to nie ma gdzie w Warszawie pójść. Owszem, flaszkę i tatarka można skonsumować praktycznie wszędzie, ale w zimnych i raczej pustych lokalach, pod okiem namolnego kelnera i za grubą kasę. O pląsach można jedynie pomarzyć.

Doszliśmy do wniosku, że jedynym miejscem, które by nam pasowało jest stary dobry „Lotos” na Belwederskiej u zbiegu z Chełmską.  Zresztą, obaj mieszkaliśmy w dogodnej bliskości tego lokalu – ja przy Gagarina, Marek na Promenady. Kiedyś w „Lotosie”, restauracji kategorii II, pląsano, a jakże, na dancingach i często dochodziło do scysji między bywalcami, które rozstrzygano przy pomocy pięści na podwórku znajdującym się na zapleczu tej zasłużonej knajpy. Po prostu, swojskie czerniakowskie klimaty. Dzisiaj w „Lotosie” dobrze karmią, dają tam najlepszego tatara w mieście i nie jest to bynajmniej czcza gadanina.

Jestem człowiekiem renesansu, więc widzę świat gastronomii zupełnie inaczej niż młode pokolenie. Oni lubią blichtr i wymyślne jadło w małej ilości na wielkim talerzu, ja preferuję prostotę. Do dziś jestem wielbicielem tanich barów typu dawny „Frykas”, czy „Małgorzatka”. Generalnie, z łezką w oku wspominam stare niepowtarzalne klimaty gastronomiczne stolicy. One odeszły w zapomnienie, bo nie ma już „Kaukaskiej”, „Odry” , „Słowiańskiej”, „Patrii” czy świetnej restauracji Cristal – Budapeszt przy Marszałkowskiej 21/25. To była jedna z najbardziej obleganych knajp w stolicy, położona na tzw. szlaku do wodopoju, na którym kiedyś, kiedy ludzie nie byli spętani brakiem czasu, wprost roiło się od balangowiczów. Niestety, nad wejściem do Cristalu wisi dzisiaj ogromny szyld z napisem… „Instytut Pamięci Narodowej”.  

Warszawa jest jednym z najgorzej zarządzanych miast w Polsce. Tu od lat nic się nie udaje. Tu nie opłaca się nawet hazard, który poza handlem narkotykami i prostytucją wszędzie uważany jest za jeden z trzech najbardziej dochodowych interesów. Wyścigi konne na Służewcu kolejni prezesi doprowadzili na skraj katastrofy finansowej. Liczący 137 ha(!) teren, położony praktycznie w centrum miasta, perła międzywojennej architektury wpisana do Krajowego Rejestru Zabytków, po 60 latach świetności wydawał ostatnie tchnienie, a władzom Warszawy fakt ten zwisał i powiewał. Przez lata patrzyły jak zabytek kona i nie wykonały najmniejszego ruchu, by przejąć go od skarbu państwa i z pomysłem zagospodarować. Gdyby nie państwowa spółka Totalizator Sportowy, która w 2008 r. przejęła zabytkowy hipodrom w 30–letnią dzierżawę i systematycznie go modernizuje za ciężkie miliony, w miejscu cennego zabytku stałyby dzisiaj apartamentowce.   

Męki konania doświadcza również warszawski sport. Z 13 stołecznych stadionów sportowych pozostały nędzna resztówka z następcą Stadionu Dziesięciolecia –.piłkarskim Narodowym, na którym rocznie rozgrywane są raptem 2-3 mecze. Większość stadionowej kolekcji została rozparcelowana i w większości zabudowana „mieszkaniówką”. Od ćwierć wieku budują nam halę sportowo – widowiskową na miarę naszych czasów i jakoś nie potrafią wybudować. Warszawa jest jedyną stolicą na kontynencie, która takiego obiektu nie posiada.

Zniszczono również gastronomię, chlubę tego miasta od momentu jego powstania. Osoby w średnim wieku ze średnio wypchanym portfelem nie mają się gdzie zabawić. Niby jest „Fiesta” na zapleczu hotelu „Marriott”, gdzie starsze roczniki mogą pobujać się na parkiecie w rytm dobrej muzy, ale to kropla w morzu potrzeb. Jako birbant z natury, który wątrobę stracił na szlaku do wodopoju, przypominałem sobie ostatnio przez cały wieczór stare kąty, by nie umrzeć podczas rehabilitacji z nudów.

Szlak do wodopoju zaczynał się od baru „Pod 2-ką” przy Placu Unii Lubelskiej (dzisiaj mieści się tam apteka). Dalej była „Świtezianka”, gdzie pili poranną setę i aromatyczną kawę pracownicy pobliskiego teatru „Rozmaitości” oraz dziennikarze redakcji „Życie Warszawy”. Teraz dają tam pizzę. Po drugiej stronie Marszałkowskiej mieściła się knajpa „Rarytas”, z dancingiem, czynna do 23.00. Dziś można tam kupić nie najwyższej marki konfekcję damską, ale tylko do 19.00. Po przejściu 100 metrów dochodziło się do wspomnianego na wstępie „Cristalu – Budapesztu”, obleganego przez gości do pierwszej nad ranem. Tu regularnie balował zespół położonego o rzut beretem teatru „Syrena”.

Tuż za Placem Zbawiciela docierałeś do centralnego punktu wodopoju – aż trzy knajpy z dancingami czynnymi do białego rana: „Pod Arkadami”, „Pod Kandelabrami” oraz „Habana”. „Arkady” zamieniły się w wietnamską jadłodajnię, „Kandelabry” w polską, z cenami wchodzącymi na okołoziemską orbitę, a „Habana” w najtańszą amerykańską – dla gołodupców, których karmi się  zdrowym jankeskim hamburgerem.    

U zbiegu Marszałkowskiej i Hożej mieściła się czynna do 3.00 „Odra” – z  tańcami rzecz jasna. W każdy weekend żądny uciech tłum szturmował zamknięte drzwi, których przez lata strzegł szatniarz Stasio. To on wyrokował, oczywiście nie za darmo, kto będzie się mógł bawić na dancingu. Na miejscu „Odry” stoi dzisiaj biurowiec TVN. Niespecjalnie się wysilając, można było z „Odry” pieszo dotrzeć do „Kaukaskiej”, bezwzględnie najpopularniejszej knajpy z dancingiem trzech ostatnich dekad. Mieściła się ona w Domach Centrum, gdzie kiedyś robił za subiekta Marek Borowski, późniejszy marszałek Sejmu.

Przekształcona z pracowniczej stołówki w restaurację rychło stała się mekką warszawskich balangowiczów. Można tam było pląsać nawet do 5. nad ranem i spotkać najróżniejszych ludzi – znanych cinkciarzy, piękne dewizowe prostytutki, literatów, aktorów oraz szastającą pieniędzmi tak zwaną prywatną inicjatywę .

Do „Kaukaskiej” wjeżdżało się windą na ostatnie piętro, o ile oczywiście gość spodobał się windziarzowi Zdziśkowi. Podobał się wtedy, kiedy zamachał mu przed nosem banknotem o dużym nominale. Ostateczna selekcja miała jednak miejsce przy stoliku na piętrze zajmowanym przez legendarnego Eda, o którego zamożności krążyły legendy. Im późniejsza godzina przybycia, tym grubiej trzeba było posmarować Edowi za możliwość wejścia na dancing. „Kaukaska” od kilku lat nie funkcjonuje, nawet nie wiem, co tam się dzisiaj mieści, ale na pewno nie knajpa.

Szlak do wodopoju kończył się znaną jeszcze sprzed wojny „Adrią” przy ulicy Sienkiewicza oraz dwiema eleganckimi restauracjami z dancingiem w Pałacu Kultury i Nauki – „Kongresową” ze słynną fontanną na parkiecie i „Trojką” serwującą ruskie dania, jak na przykład kotlet po kijowsku czy kurczę a la tabaka, oraz  leczniczą, szczególnie na kaca, gruzińską wodę „Borjomi”. Po knajpach tych pozostały tylko wspomnienia.  Przez dziesiątki lat Warszawa pląsała na parkietach dziesiątek knajp bawiąc się do upadłego. To było najweselsze miasto w obozie socjalistycznym. To tu, jeszcze na początku lat siedemdziesiątych, wprowadzono do programu artystycznego knajp striptiz, co dla mieszkańców Berlina, Budapesztu, Pragi, czy Moskwy było czymś zupełnie niewyobrażalnym.

Dzisiaj stolica Polski jest nocą miastem martwym, a reklamowe hasło „Warsaw by Night” trąci abstrakcją. Szyld z napisem „Instytut Pamięci Narodowej” wiszący nad wejściem do jednej z najpopularniejszych warszawskich restauracji jest swego rodzaju epitafium dla warszawskiej gastronomii.

Wróć