Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Przybywa zasłużonych, ubywa rozsądku

19-04-2017 20:52 | Autor: Maciej Petruczenko
Mój świętej pamięci przyjaciel, mistrz olimpijski w pchnięciu kulą Władysław Komar rzekł kiedyś, obserwując jak się nawzajem dekorują i obsypują zaszczytami działacze Polskiego Związku Lekkiej atletyki: – Patrz, oni już nie mają gdzie wieszać tych odznaczeń, a ja nie dostałem od nich żadnego, tylko 27 dyskwalifikacji – westchnął Władek. Z podobnym lekceważeniem swoich dokonań spotykał się przez lata inny mój druh – dziś dobiegający już dziewięćdziesiątki Zygmunt Głuszek, który jako superman Szarych Szeregów był najprawdziwszym bohaterem Powstania Warszawskiego.

Dopiero artykuły opublikowane przeze mnie w „Passie” i „Przeglądzie Sportowym” zwróciły uwagę władz Warszawy na tego patriotę i chłop został w końcu doceniony na stare lata. Jak na ironię jednak, we władzach stowarzyszeń weteranów drugiej wojny światowej, a Powstania Warszawskiego w szczególności – pojawili się iluzoryczni bohaterowie, z którymi Głuszek nie chce mieć nic wspólnego. Bo to tacy herosi jak ów Pyzaty Chłopiec, którego minister obrony narodowej Antoni Macierewicz ośmieszył wręczeniem złotej odznaki za zasługi dla obronności kraju, plując tym samym wielu ludziom naprawdę zasłużonym prosto w twarz.

W II Rzeczpospolitej z wielką atencją podchodzono do dziś już mocno lekceważonego odznaczenia, jakim jest Krzyż Zasługi. W kolorze złotym otrzymali go między innymi pilot Bolesław Orliński – za pionierski przelot na trasie Warszawa – Tokio – Warszawa i dyskobolka Halina Konopacka – za zdobycie w 1928 dla Polski pierwszego złotego medalu olimpijskiego. Gdy Orliński dolatywał już w drodze powrotnej do Pola Mokotowskiego, na którym oczekiwał go tłum rozentuzjazmowanych warszawiaków, wysiadł silnik w jego mocno podrujnowanym w długiej podróży francuskim samolocie Bréguet 19 A2, ale pilot i wraz ze swoim asystentem zdołali wylądować. Historycy lotnictwa i wojskowości doskonale wiedzą o zasługach Orlińskiego jako oblatywacza nowych typów maszyn, o jego udziale w wojnie z bolszewikami, a potem w drugiej wojnie światowej. To postać godna zachowania w panteonie narodowej pamięci, co można również powiedzieć o Halinie Konopackiej, która – gdy we wrześniu 1939 wybuchła druga wojna światowa – wykazała się nadzwyczaj bohaterską postawą. Otóż wzięła udział w kierowanej przez swojego męża, byłego ministra skarbu pułkownika Ignacego Matuszewskiego, ekspedycji ratowania największego zasobu złota Banku Polskiego. Wywieziono je z Warszawy w 12 miejskich autobusach, a jednym z nich osobiście kierowała Konopacka. Jechano nocami, by łatwiej unikać niemieckich bombardowań. Po dotarciu ekspedycji do Rumunii złoto – poprzez Morze Czarne i Bliski Wschód – zostało przetransportowane do kwatery premiera rządu emigracyjnego – generała Władysława Sikorskiego.

Dziś, nie bez wzruszenia, rozprawiam na ten temat z koleżanką ze studiów, mieszkanką Ursynowa, która – trzeba trafu – jest krewną Konopackiej. Bo przykład Pyzatego Chłopca, legitymizowanego – o dziwo – do niedawna przez Prawo i Sprawiedliwość, jest najlepszym dowodem na to, do jakiego stopnia można odznaczenie państwowe zeszmacić. I tylko wypadałoby zapytać, dlaczego prokuratura nie prowadzi jeszcze dochodzenia w celu odzyskania grubych tysięcy złotych, wypłaconych bezpodstawnie z publicznej kasy komuś, kto zamiast na oddawanie honorów wojskowych i wynagradzanie chociażby w spółkach skarbu państwa, zasłużył przecież co najwyżej na kopa w d....ę, jaki mu w końcu wymierzono w głównej kwaterze PiS przy ulicy Nowogrodzkiej.

Z kolei w warszawskim ratuszu mieliśmy w ostatnich latach taką sytuację, że pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz wynagradzała wielu urzędników sowitymi premiami. Poszły na to ciężkie miliony złotych i nie twierdzę, że były to wyłącznie nienależne premie. Niemniej, mieliśmy taką sytuację, że pod okiem ratuszowego personelu administracyjnego, obdarzanego owymi premiami, bezkarnie trwoniono majątek Warszawy, pozwalając na seryjne, często nad wyraz prostackie i bezczelne oszustwa w procesie reprywatyzacji, a wszystko to się działo pod okiem HGW, skądinąd profesora prawa. Pani prezydent jeszcze do niedawna wmawiała dziennikarzom, że reprywatyzacja, acz w wielu wypadkach bardzo niekorzystna dla substancji miejskiej, idzie cały czas lege artis, więc nie ma co gadać, tylko płakać i płacić. Mam oczywiście na myśli wypłacanie odszkodowań ewentualnie zwracanie nieruchomości w naturze, co praktycznie niemal na jedno wychodzi. Mam nadzieję, że prokuratura, która wreszcie przestała seryjnie umarzać dochodzenia w sprawach oszustw reprywatyzacyjnych, odpowiednio doceni honorowanych premiami urzędników nieistniejącego już Biura Gospodarki Nieruchomościami i zaproponuje im dłuższe okresy spokojnego wypoczynku z dala od tłumu i bez potrzeby wykonywania męczących obowiązków pracowniczych. Kto wie, czy tym weteranom ratuszowej służby nie należy się jeśli już nie aleja, to chociaż ława zasłużonych?

W tygodniku „Wprost” ukazał się właśnie ciekawy reportaż na temat działania pewnego fałszywego mecenasa, który będąc z wykształcenia technikiem budowlanym, podawał się za prawnika i robił to tak sprytnie, że wyłudził z pomocą skorumpowanych urzędników własność szeregu warszawskich nieruchomości. Nie była to zresztą wielka sztuka, bowiem chętnych do współdziałania w oszustwach i brania łapówek doprawdy nie brakowało, a znaleźli się oni między innymi w urzędzie miasta stołecznego Warszawa oraz w ratuszu mokotowskim. Niech więc nagrodą za wieloletnie zasługi będzie chociaż podanie ich nazwisk w nośnych mediach papierowych i elektronicznych.

Wróć