Z tego, co powiedział Kaczyński, może wynikać, że wraz ze swoimi współtowarzyszami z PiS chciał zakomunikować Nawrockiemu: jeśli nie chcesz naszej zguby, prezydentem zostań luby. Choć jest Nawrocki postacią, która piastuje ważne stanowiska już od czasu ośmioletnich rządów pisowskich i pozostaje w nurcie zapatrywań wspomnianej partii, nie zamierzam go bynajmniej dyskredytować. A już fakt, że za młodu uprawiał w Gdańsku boks, cenię tak samo jak dobrą jazdę na nartach w wykonaniu obecnego prezydenta Andrzeja Dudy czy też wyczyny lekkoatletyczne wcześniejszego z prezydentów – Aleksandra Kwaśniewskiego, niegdysiejszego szybkobiegacza Iskry Białogard, skądinąd też zamiłowanego narciarza. Duch sportu w niczym głowie państwa wszak nie przeszkadza, a nawet wręcz przeciwnie – pomaga chociażby w postępowaniu fair. Wprawdzie Andrzejowi Dudzie bynajmniej nie pomógł, bo tak pan Duda przestrzega prawa, iż jego dawni mentorzy z Uniwersytetu Jagiellońskiego rwą sobie włosy z głowy, twierdząc, że choć on krakus, to jednak kompromituje i tę uczelnię, i sam „gród podwawelski” jednocześnie. Bo rzeczywiście, ten nominalny doktor praw, wyczynia takie rzeczy, jakich wstydziłby się prosty magister.
No cóż, pod wpływem polityków, a raczej politruków zarówno Konstytucja RP, jak i szanowane dawniej instytucje, jak Sąd Najwyższy i Trybunał Konstytucyjny, zyskały w dużej mierze wymiar kabaretowy. I nawet doszło do tego, że obywatele stracili już orientację, czy ważniejsza dla państwa jest funkcja Julii Przyłębskiej jako prezeski Trybunału Konstytucyjnego, czy jako będącej odkryciem towarzyskim Jarosława Kaczyńskiego kucharki, serwującej mu smaczne obiadki. Prywata bowiem pomieszała się tu w pewnym momencie z państwowością. I to na bardzo wysokim szczeblu. Smutnym tego efektem stała się swoista dwuwładza w wymiarze sprawiedliwości i faktyczny kabaret, w którym jedni uznają np. kogoś za pełnoprawnego sędziego lub prokuratora, zaś inni nie. W tej sytuacji już nikt nie wie, czego się trzymać, bo wychodzi na to, że od oficjalnego prawa ważniejsze są brawa. Oczywiście te, którymi obdarza się wiernopoddańczo tych przywódców partyjnych, którzy określonej grupie społecznej mogą coś załatwić.
Co do nadchodzących wyborów prezydenckich pozwolę sobie zauważyć, że z wyjątkiem wspomnianego krakusa Dudy – o stanowisko głowy państwa od 1989 roku ubiegali się w nich głównie przedstawiciele stolicy lub Trójmiasta. Już wielokrotnie mawiano: jeśli spłynie łaska pańska, to prezydent będzie z Gdańska lub: jeśli Pan Bóg niełaskawy, to znów będzie ktoś z Warszawy. Tylko że nadeszły takie czasy, iż nie ma się co spierać, z jakiej kto u nas parafii, skoro wisi nad nami widmo ewentualnej wojny, w którą może nas wciągnąć kolejny ruski dyktator – Władymir Władymirowicz Putin. Niektórzy wprawdzie powiadają, że na szczeblu państwowym lepiej mieć do czynienia z Putinem niż z Rasputinem, ale to bardzo powierzchowny, a nawet lekkomyślny osąd.
W najbliższych wyborach syndrom Warszawa – Gdańsk znowu się może powtórzyć, bo wygląda na to, że głównymi pretendentami do urzędu prezydenta RP będą z jednej strony władający biegle kilkoma językami światowiec Rafał Trzaskowski, z drugiej natomiast – utrzymujący się bardziej w klimacie parafialnym tradycjonalista, który ma znaleźć wspólny język z nie najbardziej oświeconą częścią narodu. Wprawdzie tradycyjne hasło „Bóg, honor, Ojczyzna” nie powinno być przez nikogo wykpiwane, ale jak tu podchodzić doń z dawnym szacunkiem, skoro niemal każdego dnia dowiadujemy się o kolejnym skandalu obyczajowym lub majątkowym w szeregach duchowieństwa katolickiego, a poza wszystkim próby ponownego narzucania społeczeństwu różnego rodzaju dogmatów jawnie kłócą się z dzisiejszym, racjonalnym punktem widzenia bez wiary w cuda.
Mimo wszystko, można się cieszyć, że przynajmniej w niektórych deklaracjach polityków mówi się o potrzebie międzypartyjnego kompromisu i pospólnego działania w celu przeciwstawienia się Putinowi. I dlatego zapewne nawet władze ukraińskie chcą utrzymania wspólnego frontu politycznego i wreszcie zdecydowały się na dopuszczenie ekshumacji polskich ofiar mordu wołyńskiego, a także wielu innych, żeby tylko Warszawa trzymała sztamę z Kijowem. Jak to się kiedyś mawiało: nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Ba, na terenie Ukrainy akurat płonie dużo więcej.
Na koniec podzielę się drobną uwagą. Otóż podczas wspomnianej na wstępie uroczystości przedstawienia kandydatury Karola Nawrockiego na prezydenta zebrani tradycyjnie odśpiewali hymn narodowy z ustawicznie popełnianym błędem, a raczej przeinaczeniem oryginalnego tekstu („póki my żyjemy” zamiast „kiedy my żyjemy”). A skoro fałszuje się sam hymn, to i reszta haseł niekoniecznie musi być zgodna z prawdą...