Byliśmy nastolatkami, byliśmy zdrowi, silni, a nasi rodzice byli młodzi. Wszystko było przed nami i choć bogaci nie byliśmy, jutro rozpościerało świetlane perspektywy. Jutro obiecywało: demokrację, kapitalizm, a wraz z nim dostatek, kariery (w tym świecie możesz być, kim zechcesz powtarzali nam rodzice), podróże, blichtr i przepych stolic zachodu.
Mieliśmy zostać poliglotami, mieliśmy być częścią społeczeństwa zachodu – tego, do którego tak dążyliśmy, tego, wobec którego taki kompleks czuliśmy, tego, które w naszych oczach było bogate, dobre (etyczne), komfortowe, kolorowe, zachwycające, podniecające, gdzie kobiety były piękne, a mężczyźni eleganccy, jednym słowem, tego „lepszego” zachodu. A my mieliśmy szansę się tam znaleźć, tylko trzeba było być cierpliwym i za chwilę zobaczymy domy ze szkła i światła niezasypiających nigdy miast.
Zostawiliśmy za sobą szarzyznę, beznadzieję, biedę, tandetę i brzydotę lat dziewięćdziesiątych – te właśnie się kończyły. Powoli, ale na zawsze, zamykaliśmy w pudełkach kapsle po piwie znajdowane na ulicy, wypełnione plasteliną, które stawały się w naszych jaźniach piłkarzami i stanowiły podstawową zabawkę czasów podstawówki. Zaraz miał zacząć się nowy wiek i nowe tysiąclecie, a my przestawaliśmy być dziećmi (przynajmniej tak nam się wydawało). Wraz z nowym milenium wszystko miało być już dobrze. I wierzyliśmy w magię, w magię filmu. Niby była to tylko rozrywka, ale w to, co film chciał nam powiedzieć – dzisiaj to widzę – też wierzyliśmy. Byli protagoniści i antagoniści. My, oczywiście, identyfikowaliśmy się z tymi dobrymi. I rzecz jasna, zawsze wygrywaliśmy.
Jeszcze wczoraj trzeba było jechać do centrum, najczęściej do „Luny”, czasem do „Moskwy”. Tam nas samych rodzice jeszcze nie puszczali. Trzeba było przekonywać, prosić, a i tak rzadko nas zabierali. A teraz? A teraz otwierało się Multikino. Pierwszy multipleks w Warszawie, drugi w Polsce. Dwanaście sal, dwa i pół tysiąca ludzi naraz mogło oglądać film. Wszystko kolorowe, wszystko takie zachodnie, takie dobre, przychodził do nas ten świat, do którego tak dążyliśmy i przynosił nam swoją magię, w którą tak bardzo chcieliśmy wierzyć. I to wszystko tutaj – na tych do niedawna dzikich polach Ursynowa.
Jeszcze chwilę temu od będącego w ciągłej budowie kościoła św Tomasza, aż do bazarku na rogu Gandhi i Cynamonowej hulał wiatr – nie było ani metra ani al. Komisji Edukacji Narodowej: sienkiewiczowskie dzikie pola i rozgrzebana, ciągnąca się od zawsze (z naszej nastoletniej perspektywy) budowa metra i nic do roboty. A teraz? A teraz nadchodziło kino, ale nie jakiekolwiek, ale multipleks, taki zachodni, z prawdziwymi nowościami, premierami, na które nie musielibyśmy czekać tygodnie albo miesiące jak kiedyś. Wraz z Multikinem dostawaliśmy narzędzie niejako spełnienia własnych marzeń. Tam w środku, w klimatyzowanych salach, mogliśmy być bohaterami filmów. Ale na co dzień, umawiając się „pod Multikinem”, stawaliśmy się częścią tego świata, do którego tak dążyliśmy, tego dobrego. A to kino za nami było tego najlepszym dowodem. My, nastoletni mieszkańcy ursynowskiego blokowiska.
18 sierpnia 2024 roku...
Tłumy pod Multikinem. Ci sami ludzie, co wtedy, 25 lat temu. Wielu już z dziećmi. Przed kinem czerwony dywan. Nad wejściem specjalny baner – ten weekend dla kina jest wyjątkowy. Filmy będą grane bez przerwy przez 48 godzin. Zobaczymy i nowości, i klasyki. Masa ludzi wchodzi i wychodzi, większość robi sobie i znajomym zdjęcia.
Świat dookoła się zmienił, naprzeciw stoi teraz Ratusz. Jesteśmy już bogaci, jak chcieliśmy (no może moglibyśmy być trochę bardziej, ale mimo wszystko), w Warszawie wyrosły szklane domy, a na wakacje jeździmy, gdzie chcemy, języki znamy, weszliśmy do Unii Europejskiej. Tyle że jesteśmy trochę starsi, już nie tacy zdrowi i może już nie tacy silni. No a rodzice nasi... cóż, też nie są już tytanami, za których ich uważaliśmy, kiedy byliśmy dziećmi. Ale w gruncie rzeczy postarzeliśmy się zaledwie trochę. I my, i nasze kino. I razem przyszliśmy świętować. Wszak przed nami czerwony dywan i specjalny weekend z filmami non stop.
Multikino chyba obchodzi urodziny. Chyba dwudzieste piąte. Minęło ćwierćwiecze na Ursynowie. I tak jak wtedy, dwadzieścia pięć lat temu, i dzisiaj tutaj jesteśmy. Ale to nie urodziny. Te, Multikino obchodziłoby we wrześniu, a jest sierpień. Brakuje jeszcze miesiąca.
To stypa. Typowa. Na banerze krzepiący napis „After all, tomorrow is another day” Ludzie wpatrują się weń i ewidentnie opuszczają wzrok z zafrasowanymi minami. Słychać rozmowy kto co tutaj oglądał, co robił. Wspomnienia: jak próbowano jak najciszej otworzyć piwo w sali kinowej, kto kogo złapał za udo, jak do dwunastki (numer sali) wchodziło się na „krzywy ryj”, jak jeszcze następnego dnia po filmie w ubraniach zawsze pozostawał maślany zapach popcornu, jak kolega zasnął i nie wyszedł po seansie. Kogo tutaj ktoś spotkał, z kim był na pierwszej randce, a kto później stał się mężem czy żoną. Jakaś kobieta chowa telefon po zrobieniu sobie zdjęcia, roni łzę i nerwowo zakłada okulary przeciwsłoneczne. Ktoś wspomina restaurację San Marzano, kto inny z kolei pamięta swój pierwszy kontakt z „zachodnimi” drinkami i koktajlami, serwowanymi w barze „Starlight”, który wtedy był przecież czymś zupełnie luksusowym i z innego świata.
Typowa stypa, na której wspominamy zmarłego. A umiera właśnie Multikino. Na naszych oczach. Ten weekend to jego łabędzi śpiew. To koniec. Dzisiaj o 23.59 wyświetlone zostaną ostatnie napisy końcowe wieńczące ostatni film wyświetlony na srebrnych ekranach dwunastu sal mogących pomieścić dwa i pół tysiąca spragnionych magii widzów.
Dzisiaj ostatni raz jesteśmy w tym miejscu, o którym dwadzieścia pięć lat temu tak marzyliśmy. Tak go pragnęliśmy, tak pożądaliśmy. Ci sami ludzie, co wtedy. A jakie emocje? Wtedy nadzieja, radość, wizja jutra i promesa, że teraz wszystko będzie dobrze, że istnieją spiżowe konstansy w naszym uniwersum, że dobrzy są dobrzy, a źli są źli, i że teraz będziemy mogli ich oglądać na ekranach naszego kina. I kiedyś nasze dzieci, a po nich pewnie i wnuki. I będziemy im opowiadać nasze przygody w tym miejscu.
A teraz, tylko wspomnienia i pustka. I gdzieś uroniona łza, a wraz z nią rozlewająca się iluzja – iluzja, że świat jest prostym miejscem i wystarczy być po właściwej stronie, że możemy wszystko, że mamy i będziemy mieć nasze kino, a w nim magię, magię, w którą możemy wierzyć.
Początek zimy 2001
Minęły dwa lata od otwarcia. Multikino, przynajmniej tak nam się zadaje, już zawsze tu było. Umawiamy się tu. Rodzicie puszczają nas samych. Nie mamy jeszcze osiemnastu lat, ale czujemy się już dorośli. W kieszeniach pochowane mamy piwo i naiwnie wierzymy, że je tak ukryliśmy, że absolutnie nie ma możliwości, żeby ktoś się zorientował. Nerwowo stoimy w kolejce do jednej z pięciu kas. Jest wcześnie, bilety powinny być, ale sznureczki ludzi ciągną się aż do drzwi. Niby wszyscy przyszliśmy tu zobaczyć film – rozrywka, prosta sprawa, ale jednak wyczuwa się nerwowość. Nie jest jak zazwyczaj, a spędzamy tu mnóstwo czasu. Dzisiaj jest inaczej, wyjątkowo. A co, jeśli nie będzie biletów, a co, jeśli nie obok siebie, a co, jeśli zabraknie tylko jednego czy dwóch? Nerwowe pytania kołaczą w głowie. Nikt, oczywiście, tego głośno nie mówi, ale wszyscy są jakoś za cicho. Kolejne osoby odchodzą od kasy z biletami w ręku, czyli jeszcze muszą być. Za chwilę my. I kupujemy i nie ma ich dużo, i co prawda miejsca nie najlepsze, nisko, a ekran gigantyczny i trochę z boku, ale mamy je! Warto było przyjść wcześnie (jeszcze pół godziny do seansu!). Ściskam w ręku bilety na pierwszy weekend „Władcy Pierścieni”.
Ten film zdefiniuje pokolenie. Będzie tu wyświetlany jeszcze wielokrotnie. Zarwiemy tu w przyszłości noce na maratonach z tym filmem, z całą trylogią. Zobaczymy tu, w Multikinie, każdą część tego wspaniałego filmu. I w ten ostatni weekend z 17 na 18 sierpnia 2024 roku też będziemy go oglądać. I znowu będziemy czuć się jak wtedy, kiedy oglądaliśmy go pierwszy raz i będziemy wracać wspomnieniami do tego 2001 roku.
Ale wrócimy nie tylko wspomnieniem filmu. Ten film, tak ważny dla tego pokolenia, być może największy film, jaki miał premiery za świadomego życia dzisiejszych czterdziestolatków – odbijał w sobie doświadczenie tej generacji. Był zerojedynkowym, epickim spotkaniem zła i dobra. I choć dobro jest w nim małe, biedne, na straconych pozycjach, to wciąż powtarza, że „There is still a hope” i że musimy wierzyć, bo będzie dobrze. I tak samo my byliśmy mali, biedni i zakompleksieni na początku tego milenium, ale wierzyliśmy, że teraz jesteśmy cześcią Zachodu, a więc tej dobrej części świata. I choć byliśmy z tego zaściankowego Shire, a nie z Gondoru, to jednak mogliśmy coś znaczyć, i na pewno wierzyliśmy, że będzie dobrze.
Ten film daje nam - kształtującym się nastolatkom - wiarę, daje nam bohaterów, daje nam piękno i dobro, daje nam etykę, daje nam jasne odpowiedzi, definiuje świat, tak jak my wtedy chcieliśmy go definiować. I wyświetlają go w Multikinie, czyli w symbolu świata zachodniego, który wkraczał do naszej dzielnicy.
Dzisiaj to widzimy, wtedy chyba tylko czuliśmy intuicyjnie, ale nie mogło być dla nas, dla ludzi Ursynowa lat dziewięćdziesiątych nic bardziej symbolicznego i nic bardziej krzepiącego naszego ducha i wiarę jak „Drużyna Pierścienia” oglądana wraz z rówieśnikami z tej samej dzielnicy we wciąż nowym Multikinie, stojącym nad stacją metra Imielin warszawskiej kolejki podziemnej.
Mijają lata. Idziemy do liceów, później na uniwersytety. Poznajemy ludzi, żony, mężów. Ale wciąż chodzimy do naszego kina. Oglądamy tu drugą część Matrixa. I nocne niebo nad Ursynowem po wyjściu z tego filmu wydaje się jakieś dziwne. Oglądamy wszystko. jesteśmy tu chyba co czwartek, wtedy są najtańsze bilety. Życie nie jest takie proste, jakim wydawało się w dniu otwarcia naszego kina. Ale magia trwa. I stałe wszechświata wciąż jeszcze istnieją. Może nie mają już tak ostrych linii, jak kiedyś, ale wciąż w nie wierzymy i wciąż wierzymy w magię. Jak we Władcach Pierścieni...
W końcu rozjeżdżamy się po świecie. To też doświadczenie pokolenia. Część wróci, część nie. Zapomnimy o starych znajomych, czasem tylko wspomnimy ich w trakcie melancholijnych gawęd o danych podbojach. Ale jeżeli jesteśmy „w domu”, jeżeli jesteśmy na Ursynowie i padnie pytanie „co robimy”, to kino jest zawsze opcją. I nie trzeba nikomu tłumaczyć, że jeżeli film, to oczywiście w Multikinie. To rozumie się samo przez się.
Świat się zmienia. Powstają platformy streamingowe. Dostęp do magii staje się znacznie łatwiejszy, a magia już jakby nieco mniej magiczna, jakby wyblakła, ale chyba wtedy tego nie zauważamy. Spieszymy się. Nie jesteśmy już tak młodzi, nie mamy już tyle czasu. Musimy się spieszyć. Musimy w końcu zarobić te pieniądze, musimy awansować w pracy, musimy jeszcze tyle zrobić zanim będziemy mieć dzieci, zanim się zestarzejemy. Bardzo się spieszymy. Streaming to świetna opcja, gdy padamy na pyski po dniu pracy i sięgamy po tablet. A jeśli mamy słuchawki z bluetoothem, to jeszcze możemy przy tym ogarnąć kilka rzeczy. Można przy filmie i ugotować, i umyć zęby i wsadzić do paszczy kawał wczorajszej pizzy znaleziony w lodówce.
I tylko nie zauważamy, jak powoli przestajemy wierzyć w magię, stajemy się cyniczni, a nasz świat staje się mały, ciasny, ograniczony do „tu i teraz”, do pracy, zepsutego samochodu, który musimy wziąć do warsztatu, a na co, rzecz jasna, czasu nie mamy. Na nic nie mamy czasu. Nie mamy czasu na bohaterów i antagonistów, nie mamy czasu na dobro i zło (co za naiwne terminy!), nie mamy czasu na piękno i dobro, nie mamy już autorytetów. Już donikąd nie musimy iść, donikąd dążyć. Wszędzie, dokąd chcieliśmy, już doszliśmy. Tylko czasu nie mamy, żeby się tym cieszyć. I nie mamy czasu, żeby iść do kina.
A potem przychodzi pandemia. Przez czterdzieści tygodni sale naszego Multikina pozostają zamknięte. Ale nawet o tym nie myślimy. Pandemia wpędza nas w taką masową depresję, że w zasadzie nie myślimy już o niczym. Przestajemy marzyć. Przestajemy wierzyć. Zaczynamy przeżuwać. Streaming triumfuje, akcje Netflixa przebijają wszelkie oczekiwania, powstają nowe platformy, a każda wabi nas coraz większa ilością papki do przeżuwania. Więc żujemy. Żujemy, a sale naszej niegdysiejszej promesy lepszego jutra, naszego zbiorowego nastoletniego marzenia pokrywają się kurzem.
Pandemia się kończy, otwierają się sale Multikina, ale my już nie wracamy. Jeszcze tego nie wiemy, ale my nie wróciliśmy po pandemii. I nie tylko do Multikina, my w ogóle nie wróciliśmy. My tam cały czas jesteśmy. Zamknięci.
I wybucha wojna. Tuż obok. Ale jak to?! Przecież już miało nie być wojen. Przecież dobro wygrało, pierścień został zniszczony. Sauron, a wraz z nim Mordor upadły. Nastała era ludzi, a wraz z nią dobro. Jak to się stało? Jak to możliwe? Boimy się, tam umierają ludzie, codziennie. Tutaj walą miliony, matki z dziećmi. Język ukraiński wokół nas, a w twarzy każdej z tych osób, które mijamy na naszym Ursynowie, odbija się jakiś dramat życiowy. Oni są żywymi dzwonami oznajmiającymi, że my możemy być następni. I tak samo będziemy chodzić po ulicach jakiegoś innego miejsca na ziemi, nie mogąc wrócić na nasz Ursynów. Mamy za dużo do stracenia. Zaczynamy być nerwowi.
Magia przeminęła na dobre...
I na ten jeden weekend z 17 na 18 sierpnia 2024 wracamy. Wracamy do Multikina. I jesteśmy smutni. Niby to tylko kino. Wiadomo, wspomnienia, przygody, młodość, to zawsze budzi pewną melancholię, nostalgię. Ale jednak to tylko kino, budynek, a w nim filmy. A filmy możemy przecież oglądać gdzieś indziej.
Ale jednak to uczucie jest zbyt dziwne, zbyt dojmujące. Grupa facebookowa pęka komentarzami wspominkowymi. Ludziom jest autentycznie przykro. Odchodzi cząstka nas. Odchodzą nie tylko nasze wspomnienia. Odchodzi ten konstans, zarówno fizyczny, jak i ten mentalny. Odchodzi młodzieńcza wiara w lepszy świat, odchodzą tamte formujące nas naiwne wartości, i w końcu rozumiemy, że odchodzi magia, ta magia, w którą tak bardzo wierzyliśmy w tamtym, nastoletnim życiu. Ta magia, której tak bardzo potrzebowaliśmy w otaczającej nas szarzyźnie blokowisk.
To nie tylko kino odchodzi. Odchodzi przyjaciel. Odchodzi ten, który zawsze był i na którego zawsze mogliśmy liczyć (choć nie zawsze to robiliśmy). Odchodzi ten, który zdawało się, że zawsze tam będzie. Odchodzi i zostawia pustkę.
I ta pustka nie ma wymiaru tylko fizycznego. Jesteśmy już teraz dorośli, wtedy byliśmy dziećmi. Dzisiaj patrzymy trzeźwo na świat. Wtedy byliśmy naiwni. Dzisiaj możemy kupić, co chcemy, wtedy mogliśmy zaledwie aspirować, wyobrażać sobie. Dzisiaj, kiedy chcemy, wsiadamy w samolot i lecimy na mecz Barcelony. Wtedy Barcelonę robiliśmy z kapsli po piwie. Zdaje się, że jesteśmy gigantami dla tamtych gówniarzy.
Ale wtedy mieliśmy tę zbiorową wyobraźnię. Wtedy mieliśmy wiarę. Wtedy mieliśmy magię. Wtedy nam się wydawało, że mamy czas i że jutro przyniesie nam wszystko, o czym tylko marzymy. Wtedy mieliśmy przyjaźń, wtedy mieliśmy radość. I te wszystkie rzeczy, niczym rozszczepione małe snopy światła, emanowały z pryzmatu jakim było nasze kino. Bo to one właśnie łączyło w sobie to doświadczenie pokolenia, te wszystkie elementy. A teraz zostanie po nim pustka. Ale nie w ziemi, chociaż tutaj także, ale przede wszystkim w naszych sercach. Dlatego w tę gorącą niedzielę osiemnastego sierpnia 2024 roku tak ciężko było wyjść z kina i wrócić do domu. Dlatego jeszcze tyle razy oglądaliśmy się za siebie i spoglądaliśmy na bryłę kina. Dlatego nerwowo zakładaliśmy okulary słoneczne. Właśnie zrozumieliśmy, że magia przeminęła na dobre.