Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Rząd powinien sterować, a nie wiosłować

25-09-2024 20:36 | Autor: Tadeusz Porębski
Szykuje nam się kolejna reforma służby zdrowia, tym razem pod wodzą pani minister Izabeli Leszczyny. Nie znam szczegółów, ale doświadczenie uczy, że może to być kolejne pudło. Po prostu rząd wrzuci do NFZ, który jest worem bez dna, kilka dodatkowych miliardów i… nic się nie zmieni. Tak, jak to drzewiej bywało. Opieka zdrowotna to przysłowiowy pryszcz na tyłkach większości ministrów zdrowia państw zrzeszonych w UE. Może z wyjątkiem ministra od zdrowia Republiki Czeskiej, bo w tym kraju panuje myślenie pragmatyczne – tak dzisiaj, jak i w przeszłości. Obecnie z reformą służby zdrowia zmagają się nawet Niemcy i, o dziwo, reforma idzie niemieckim politykom niczym krew z nosa. Publiczne ubezpieczenia zdrowotne GKV (Gesetzliche Krankenversicherung) obejmuje większość Niemców, w tym pracowników najemnych, studentów, emerytów i osoby korzystające z pomocy społecznej. Aby uzyskać ubezpieczanie zdrowotne w Niemczech, należy wybrać kasę chorych (Krankenkasse) i rozpocząć opłacanie składek. Krankenkassen (jest ich w kraju około stu) różnią się m. in. wysokością dodatkowej składki, które kasy mogą naliczać poza podstawową składką ubezpieczeniową.

W przypadku zatrudnienia na pełnym etacie pracodawca bierze na siebie część formalności związanych z opłacaniem składek. W 2024 r. składka w Niemczech wynosi około 14,6 proc. wynagrodzenia brutto, z czego pracodawca pokrywa jedną połowę, zaś pracownik drugą. Składka obliczana jest procentowo od dochodów. Zaletą takiego ubezpieczenia jest to, że osoby zarabiające mniej płacą niższe składki. Ubezpieczony nie jest więc narażony na wzrost składki, na przykład z powodu pogorszenia się stanu zdrowia. Wadami zaś – dłuższy czas oczekiwania na niektóre zabiegi oraz ograniczony dostęp do specjalistów. Podobną sytuację mamy w Polsce. Nowa reforma zdrowotna, zapoczątkowana przez ministra zdrowia, socjalistę Karla Lauterbacha, ma na celu rewolucyjną zmianę w systemie wynagrodzeń szpitali. Celem jest odejście od modelu, w którym priorytetem jest leczenie jak największej liczby pacjentów w celu zwiększenia przychodów. Nowy model ma skupiać się na finansowaniu zabezpieczenia personelu, przygotowania izb przyjęć oraz dostępności do niezbędnej technologii medycznej. Reforma wprowadza również ograniczenia w zakresie wykonywania skomplikowanych zabiegów przez wszystkie szpitale. Dla operacji nowotworowych czy skomplikowanych operacji serca pacjenci będą kierowani do wyspecjalizowanych placówek. To ma podnieść jakość leczenia. Minister Lauterbach podkreśla, że obecnie aż jedna trzecia leczenia nowotworowego jest realizowana przez dwie trzecie niemieckich szpitali, które nie posiadają doświadczenia, co prowadzi do powikłań, w tym sepsy.

Planowana reforma spotyka się jednak z krytyką. Z jednej strony bowiem w górę ma pójść jakość leczenia, z drugiej jednak w górę pójdą składki. Dla efektywnego finansowania szpitali przez ubezpieczycieli kluczowe będzie precyzyjne określenie zakresu usług medycznych, świadczonych przez placówki, na przykład wskazanie bezpośrednio na kardiologię zamiast używania ogólników. Problem jednak w tym, że pieniądze wydane z kieszeni ubezpieczyciela oznaczają w praktyce podwyższenie składek. Miałyby one wzrosnąć łącznie z dzisiejszych 14,9 proc. od dochodu do 15,5 proc., po czym zostałyby zamrożone. Z tego udział pracowników miałby wynieść 8,2 proc. dochodu (dziś 7,9 proc.). Przy miesięcznym wynagrodzeniu 3 tys. euro brutto oznaczałoby to dodatkowe 108 euro na składkę. Krajowe Stowarzyszenie Ustawowych Funduszy Ubezpieczeń Zdrowotnych ostrzega, że każde dodatkowo wydane euro będzie musiało zostać wygenerowane z pieniędzy płatników, a to spowoduje opór 70 mln członków publicznych kas chorych. Lauterbach ignoruje jednak ostrzeżenia, nazywając je „gadaniną lobbystów”.

Jednak jego reforma potwierdza, że nie da się leczyć za stawki dzisiaj obowiązujące, a już na pewno nie za darmo. To znaczy – da się, ale bez zapewnienia odpowiedniej jakości leczenia. Niczym bumerang powraca więc temat wprowadzenia w Polsce choćby symbolicznej odpłatności za świadczenia medyczne. Nieprzerwanie trąbię w gazecie, że bezpłatna opieka zdrowotna to fikcja. Znacznie wydłuża się długość życia, stosuje się leki nowej generacji, których ceny producenci wywindowali na orbitę okołoziemską. Dodatkowe koszty generują także najnowsze techniki operacyjne, wykonywane za pomocą wysoce specjalistycznych narzędzi, których zakup jest bardzo kosztowny. Jednak kolejne ekipy rządzące Polską boją się jak ognia powiedzenia swoim obywatelom prawdy w oczy: „Jeśli nie wprowadzimy choćby symbolicznej odpłatności za świadczenia medyczne, nic się w naszej służbie zdrowia nie zmieni. Choćbyśmy ściągnęli do kraju najlepszego menedżera świata”. Boją się wrzasku „najbiedniejszych”, którzy mieliby najbardziej dostać po kieszeniach. Ci „najbiedniejsi” potrafią jednak w każdą niedzielę położyć banknot „na tacy”, bądź wspierać ojca dyrektora, zapisując mu w testamentach nawet mieszkania. Ale kiedy państwo odważyłoby się na wprowadzenie symbolicznej 10-złotowej odpłatności za wizytę u lekarza internisty i 20 zł u specjalisty, podniósłby się lament pod niebiosa.

Pytanie jest proste: bardziej opłacalne byłoby wyłożenie 300 zł za wizytę u specjalisty w prywatnym gabinecie, czy 20 zł w przychodni ZOZ z natychmiastowym dostępem do lekarza? Pytanie z kategorii retorycznych. Mimo to żaden z dotychczasowych rządów nawet nie rozważył takiej opcji. Dlaczego? Strach przed wrzaskiem „najbiedniejszych” i aktualnej opozycji w parlamencie to jedno, przełamanie sprzeciwu potężnego lekarskiego lobby to drugie. Takie rozstrzygnięcie pozbawiłoby idącego w grube miliony miodu wiele tysięcy medyków, posiadających lub uprawiających własną praktykę. Błogosławieństwo dla pacjentów byłoby finansowym krachem dla lobby lekarskiego i biznesmenów „robiących” w prywatnej służbie zdrowia. Z torbami poszłaby większość przychodni specjalistycznych, a niemający możliwości dorabiania „na boku” lekarze mogliby rozważać emigrację z kraju.

Jednakże rząd Republiki Czeskiej zdobył się na odwagę i już wiemy, że krajowi się to opłaciło. Czech powyżej 18 roku życia udający się do lekarza płaci za wizytę 30 koron, czyli na nasze około 5 zł. Jeden dzień pobytu w szpitalu to wydatek w wysokości 60 koron (10 zł), dlatego hospitalizowani pacjenci często spędzają weekendy w domu. Z opłat zwolnieni są zarabiający poniżej średniej krajowej oraz osoby, które leczą się przymusowo.

Już rok po wprowadzeniu reformy państwo czeskie pozyskało do budżetu 1,8 mld koron (około 300 mln zł) z tytułu wizyt w przychodniach, natomiast 1,3 mld koron (około 216 mln zł) pacjenci zostawili w szpitalach. Dzięki kolejnym sześciu podwyżkom płac udało się zahamować odpływ czeskich medyków poza granice kraju. Czescy lekarze zarabiają od 70 tys. koron (11.935 zł) do 100 tys. (17.050 zł). Z danych OECD za 2019 r. wynika, że w Czechach na 1000 mieszkańców przypadało 4 lekarzy. To wynik wyższy niż średnia krajów OECD, która w tym samym roku wyniosła 3,6. Dla porównania, w Polsce na 1000 pacjentów przypada niespełna 2,4 lekarza. W 2020 r. Czechy przeznaczyły na opiekę zdrowotną rekordową sumę – 9,2 proc. PKB. Równie wysokie wydatki odnotowano tylko w Austrii. Po drugiej stronie „czerwoną latarnią” jest Łotwa (4,8 proc. PKB). Polska plasuje się na drugim miejscu od końca z wydatkami na poziomie 5,4 proc. PKB.

Ulepszaczy i uzdrawiaczy naszego kulawego sytemu zdrowia było wielu. Spójrzmy na fakty. Lewica, prawdopodobnie wbrew konstytucji, utworzyła Narodowy Fundusz Zdrowia, likwidując ledwo co okrzepłe kasy chorych. Platforma Obywatelska, wbrew swoim liberalnym hasłom, scentralizowała system, zaś PiS, nie dotrzymując obietnic wyborczych o likwidacji NFZ, uczyniło z niego administrację rządową. Mnie najbardziej podoba się rozwiązanie proponowane przez Konfederację: rozbić monopol NFZ, zlikwidować centralizm, zminimalizować biurokrację, udrożnić potencjał świadczeniodawców, zapewniając należytą dostępność do opieki zdrowotnej, uwolnić służbę zdrowia od niszczących manipulacji politycznych. Prawo wyboru i konkurencja, która powinna dotyczyć wszystkich podmiotów udzielających świadczeń zdrowotnych – to klucz do sukcesu. Minister Leszczyna nie ma szans na wprowadzenie w Polsce modelu czeskiego – lobby lekarskie i dzisiejsza opozycja są zbyt silne. Wgnietliby tę kobietę w glebę. Może więc powrót do kas chorych, które w Niemczech sprawnie funkcjonują od ponad stu lat? Zapanowałaby wreszcie normalność – rząd steruje, a nie wiosłuje; nadzoruje, a nie zastępuje ludzi w ich aktywności. Ludzie powinni sami decydować, gdzie i u kogo chcą się leczyć.

Wróć